Projektant jaki jest, każdy widzi? Nic z tych rzeczy.
Co człowiek to historia, a coś takiego jak jedyna, słuszna droga w tym zawodzie po prostu nie istnieje. Wychodząc naprzeciw legendom i mitom otwieramy cykl wywiadów, w których szczerze i bez lukru będziemy rozmawiać o realiach naszego zawodu.
Szkoła, czy praktyka? Sztuka, czy rzemiosło? Pierwsze zlecenia i sukcesy, spektakularne wpadki i czerwone flagi, a przede wszystkim wskazówki, które każdy z nas chciałby usłyszeć na początku drogi, ale nie miał kogo zapytać…Szykujemy dla Was prawdziwy poradnik przetrwania, dzięki któremu początkujący projektanci będą mieć szansę uniknięcia błędów które my już popełniliśmy, a doświadczeni poczują, że nie są w tym uniwersum sami :)
Rozpoczynamy od rozmowy z Magdą, współzałożycielką i współtwórczynią KIS List, której droga do zawodu architektki wnętrz była bardziej, niż nietypowa.
Gen projektowania? wychowanie? Faktor X?
Czy istnieje jakiś czynnik, który sprawia, że w człowieku rodzi się chęć zapanowania nad przestrzenią?
Magda: Dobre pytanie. U mnie w rodzinie nikt nie miał takich zapędów, więc geny i wychowanie raczej nie wchodzą w grę, ale jako dziecko miałam artystyczne ciągoty. W PKiN były świetne zajęcia plastyczne, bardzo rozwijające wyobraźnię - zamiast typowego malowania czy rysowania zbieraliśmy gałązki i tworzyliśmy kompozycje, robiliśmy broszki, paski. Bardzo mnie to interesowało i naprawdę lubiłam tam chodzić. Od najmłodszych lat miałam też upodobanie porządku - chciałam, żeby wszystko było poukładane w odpowiedni sposób, co zostało mi do dziś :)
Postanowiłaś wtedy, że zostaniesz projektantką?
A skąd! Kompletnie o tym nie myślałam, mimo że urządzanie coraz bardziej mnie interesowało. Pierwszy świadomy moment który pamiętam, to ten gdy miałam 18 lat i zaczęłam kupować gazety o wnętrzach. Na początku oczywiście “M jak mieszkanie”, później wszystkie inne tytuły, które wchodziły na rynek. Pędziłam do kiosku i dosłownie wciągałam te magazyny od deski do deski.
Zaczęłam się wtedy łapać na tym, że wchodząc do jakiegoś miejsca od razu “skanuję” wnętrze - analizuję oświetlenie, układ, wyposażenie. Mimo to nigdy bym wtedy nie pomyślała, że mogłabym się zajmować projektowaniem.
Gdzie siebie widziałaś?
Nigdy nie miałam czegoś takiego, że widziałam swoją przyszłość w konkretnych barwach. To było bardziej na zasadzie: gdzie mnie rzuci, tam spróbuję i tak się złożyło, że rzuciło mnie do banku.
Nie mogę być projektantką, ponieważ nie umiem rysować.
Faktycznie nie po drodze. Nawet przez chwilę nie pomyślałaś, że może jednak wnętrza…?
Od zawsze miałam takie przeświadczenie, że nie mogę być projektantką, ponieważ nie umiem rysować. To była ta bariera - mimo że bardzo mnie do tego ciągnęło, to gdzie projektantka, która nie umie szkicować... Dalej pochłaniałam magazyny o wnętrzach i kiedy zabraliśmy się za remont naszego pierwszego mieszkania, to byłam tak w to wkręcona, tak emocjonalnie zaangażowana, że nie mogłam spać.
Jak tylko zamykałam oczy, od razu wyobrażałam sobie co gdzie ustawię, jak to wszystko finalnie będzie wyglądało…Po prostu tym żyłam. Ale remont się skończył i grzecznie wróciłam do banku, gdzie zajmowałam się sprzedażą różnych produktów: ubezpieczeń, kont itp.
Lubiłaś to?
Powiem tak: całkiem nieźle mi szło;). Zaczęłam się nawet w tym odnajdywać, ale w pewnym momencie biznes stał się naprawdę trudny; to były czasy, gdy pojawiła się konkurencja, wielu klientów rezygnowało i ciężko było utrzymać wyniki, od których zależało wynagrodzenie. Mówiąc krótko - to był zawód, który nie zapewniał poczucia bezpieczeństwa i wiedziałam, że muszę coś zmienić, bo ta presja mnie przygniatała. Niestety wszędzie chcieli mnie do sprzedaży, podczas gdy ja coraz bardziej czułam, że to nie dla mnie.
Przełomem był moment, gdy spotkałam koleżankę pracującą w innym banku. Okazało się, że nie wszędzie jest tak tragicznie - u niej klienci chcieli jeszcze się spotkać, rozmawiać - nie trzeba było na siłę wpychać im ubezpieczeń. Warto pamiętać, że to było 15 lat temu i świat naprawdę inaczej wyglądał. Dziś praca na podobnym stanowisku to jakiś hardcore, ale wtedy stwierdziłam, że może spróbuję jeszcze raz… i po kilku tygodniach, po zrobieniu szkoleń zrezygnowałam.
Niby wszystko było ok, ale podskórnie czułam, że mimo zmiany otoczenia to wciąż są te same schematy, ten sam model pracy, w którym nie czuję się najlepiej. Paradoksalnie zmiana pracy na lepszą sprawiła, że postanowiłam dać sobie z tym spokój.
Poczułaś ulgę?
Zdecydowanie. Szczególnie że to co najważniejsze działo się obok, na budowach - wykończyliśmy wtedy dwa mieszkania. Pierwsze, o którym już wspominałam, zrealizowaliśmy samodzielnie, ale przy drugim mieszkaniu miałam wizję, że tym razem robimy wszystko profesjonalnie i bierzemy projektanta. Jakoś nie pomyślałam że sama przecież mogę to ogarnąć, więc Robert podpytał znajomych i trafiliśmy z polecenia na dwie dziewczyny. Zaczęliśmy z nimi współpracować, a że miałam wtedy więcej czasu, to naprawdę mocno zaangażowałam się w ten projekt.
Miałam wielką frajdę z analizowania propozycji, czy coś do nas pasuje i jak się sprawdzi w danej przestrzeni. Na początku szło gładko, ale z czasem dziewczyny zaczęły nam dawać projekty funkcjonalne trochę od czapy; to znaczy same pomysły były fajne, tylko gorzej było z ich wdrożeniem w życie. Na przykład szafki w kuchni podczas otwierania w siebie waliły, przejścia były za wąskie…typowo funkcjonalne babole, na które już wtedy byłam bardzo wyczulona.
Ale ok, wspólnymi siłami wypracowaliśmy projekt funkcjonalny, przeszliśmy do wizualizacji i tu okazało się, że niestety, ale kompletnie się rozjeżdżamy pod kątem estetyki. Nam nie bardzo odpowiadały propozycje projektantek, z kolei kiedy ja pokazywałam swoje pomysły i uwagi, to dziewczyny niechętnie je przyjmowały (co dziś doskonale rozumiem) i w końcu doszliśmy do takiego momentu, że za obopólną zgodą rozwiązaliśmy tę umowę. Projektantki poleciły nam jeszcze ekipę, każdy poszedł w swoją stronę…
I wszyscy żyli długo i szczęśliwie?
Prawie;). Po drodze ta polecona ekipa wycięła nam jeszcze klasyczny numer, czyli wzięła zaliczkę i zwiała. Okazało się, że projektantki współpracowały z nimi tylko raz online i ten jeden raz się udał, a drugi już nie za bardzo. To była jedna z pierwszych bolesnych lekcji, której trzymam się do dziś - nigdy nie polecać kogoś, z kim nie zrobiło się co najmniej kilku udanych realizacji.
Ostatecznie udało nam się skończyć remont z innymi wykonawcami i wyszło super.
Była satysfakcja?
Była! Do tego stopnia, że kiedy wrócił temat szukania pracy, Robert rzucił: słuchaj, ale ty przecież chciałaś zostać projektantką? To ja znów ze starą śpiewką, że gdzie do projektowania, przecież rysować nie umiem…ale nagle, za tą zachęta Roberta, coś mi się przełączyło. Właściwie, to dlaczego nie? Przecież właśnie skończyłam drugi projekt, z pełnym nadzorem, od A do Z. Wszystko wyszło tak jak chcieliśmy, dałam radę. Dlaczego miałabym nie spróbować?
Darowałam sobie sprzedaż, tym razem już na dobre i przygotowałam plan. Dosłownie, wypisałam sobie, co muszę zrobić, żeby tą projektantką zostać: nauczyć się programu do wizualizacji, dopracować projekty wykonawcze, ułożyć system współpracy z klientem, zrobić marketing…
Przygotowałam plan, co muszę zrobić, żeby zostać projektantką.
Zrobiłaś coś, o czym nikt na studiach nie mówi: pomyślałaś nie tylko o wizji, ale również o rzeczywistości. Ile czasu zajęło ci przygotowanie do pierwszego projektu?
Około pół roku. Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to wytypowałam program do wizualizacji który najbardziej mi się spodobał, a później po prostu siedziałam i robiłam, dopóki się nie nauczyłam. W międzyczasie czytałam wszystko, co znalazłam na temat ergonomii i funkcjonalności, a na podstawie dokumentacji od znajomych projektantów uczyłam się tego, jak powinny wyglądać rysunki wykonawcze.
Projekty funkcjonalne łapałam sama z siebie, miałam też doświadczenie pracy z ekipami - zarówno tymi dobrymi, jak i nie. Równocześnie bardzo ważne było dla mnie, żeby dobrze rozgryźć cały proces na linii projektant - klient. Miałam doświadczenie z projektantkami, więc wiedziałam, co chciałabym zmienić, co jest fajne, a co nadaje się do poprawy.
No i marketing! Wiedziałam, że muszę zaistnieć w internecie. Strona to podstawa, więc zrobiłam portfolio z na bazie projektów dla wymyślonych klientów. Trzeba było jakoś zdobyć klientów, więc dodawałam się na homebook i różne grupy, wszędzie gdzie tylko była możliwość zostawienia śladu - wizytówki albo portfolio.
Zażarło od razu?
Przez pierwsze pół roku było trochę zapytań, trochę wycen, aż trafiła się klientka, która na bazie mojego portfolio stwierdziła, że mam bardzo duże doświadczenie :). Postanowiłam nie wyprowadzać jej z tego przekonania i tak się to wszystko zaczęło.
Pierwszego projektu podobno nigdy się nie zapomina. To prawda?
Prawda, szczególnie takiego…To mieszkanie było jednym z moich największych wyzwań. Kiedy weszłam tam po raz pierwszy, nie miałam nawet sekundy, żeby zastanowić się nad przestrzenią, bo od razu zaczęłam w panice myśleć: kurde, jak to zmierzyć ?! W mieszkaniu był może jeden kąt prosty; wszędzie albo rozwarte, albo ostre. Naprawdę nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Kupiliśmy nawet z Robertem specjalny przyrząd do mierzenia kątów i…w końcu go oddaliśmy, bo nigdy więcej mi się nie przydał.
Może każdy projektant ma przeznaczoną pulę kątów na całe życie i ty wykorzystałaś wszystkie podczas pierwszego zlecenia?
Możliwe:). Naprawdę, to było wyzwanie. Raz - jak to wymierzyć, dwa - jak to rozrysować, więc zaangażowaliśmy jeszcze znajomego, który nam pomagał.
Robert: Na szczęście klientka była tak kulturalna, że w trakcie pomiarów wyszła i zostaliśmy sami, dzięki czemu nie skompromitowaliśmy się jakoś strasznie.
Magda: To prawda, większość klientów zwykle wisi nad tobą przy inwentaryzacji i coś gada, a tu były takie emocje, że ledwo mogłam się skupić na oddychaniu :)
Działałam wtedy na zasadzie “wszystko albo nic”, więc oprócz projektu miałam też nadzór. Pierwsze zlecenie, żadnej sprawdzonej ekipy, żadnych wykonawców - zaangażowaliśmy wszystkich znajomych w poszukiwania i po kilku spotkaniach kliknęło. Trafiliśmy na naprawdę fajnych wykonawców i stolarza, dzięki którym udało się zrealizować projekt dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Klienci byli bardzo zadowoleni, ja też… tylko dość mocno to później odchorowałam. Niby nic nie było widać, ale jednak stres dał mi nieźle popalić i pojawiły się różne objawy nerwowe. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to naturalna reakcja organizmu na nadmierne zaangażowanie - wtedy jeszcze nie połączyłam kropek.
Po pierwszym projekcie wiedziałam już, że to jest to!
Po pierwszym projekcie wiedziałaś już, że to jest to?
Tak, w tamtym momencie poszłam za ciosem. Posypały się następne zlecenia, czułam się coraz pewniej i lepiej sobie radziłam, a co więcej - zaczęła mi się klarować jasna wizja tego, jak cały ten mój biznes powinien wyglądać.
Nie wiem, czy to kwestia średnio udanego doświadczenia pracy z projektantkami, czy tej mojej wewnętrznej potrzeby porządku, ale z każdym kolejnym projektem naprawdę sobie to wszystko krok po kroku układałam. Pół roku przygotowań, w trakcie których uczyłam się kwestii technicznych, ale też analizowałam i układałam cały proces współpracy z klientami, pozwoliły mi w miarę spokojnie wystartować.
Co było dla ciebie priorytetem na pierwszym etapie pracy?
Wiedziałam, że powinnam prowadzić klientów od początku do końca. Zawsze był solidny wywiad, wspólne wyprawy do sklepów, oglądanie inspiracji i materiałów. Do dziś zresztą trzymam się tej zasady i nie wyobrażam sobie puścić klientów samopas;)
Zdaję sobie sprawę, że można przygotować koncepcję na podstawie zdjęć ściągniętych z internetu, nawet jeśli się tych rzeczy nigdy nie widziało, ale mam wrażenie, że to pozorna oszczędność czasu; czasem się uda i klient jest zadowolony, ale częściej zdjęcie jedno, a rzeczywistość drugie i projektant zostaje z kolejną koncepcją do opracowania.
Doświadczenie w sprzedaży było pomocne.
Część projektantów ma świetne pomysły i piękne wizje, ale kompletnie nie radzą sobie na etapie współpracy z inwestorami - a przecież to jest 50% sukcesu w tym zawodzie. Czy doświadczenie w sprzedaży miało wpływ na to, jak rozmawiałaś z klientami i organizowałaś cały proces?
Tak, myślę że to mogło mi pomóc, zarówno podczas przeprowadzania wywiadów, jak i w budowaniu dłuższych relacji. Wiedziałam, że trzeba wszystko dokładnie omawiać i być szczerą na każdym kroku - na przykład jeśli pracowałam z kimś nowym, nieprzetestowanym, od razu o tym informowałam. Tak samo z materiałami czy producentami.
Decydując się na nadzór bierzesz na siebie olbrzymią odpowiedzialność i tu nie ma miejsca na niedomówienia. Czasem chcesz komuś pomóc z dobrego serca i stajesz na głowie, żeby kogoś polecić, ale niech pójdzie coś nie tak… nawet jeśli nie masz nadzoru, wiadomo, kto pierwszy oberwie.
Wina projektanta, czyli najpopularniejszy trunek na budowie. Jest takie powiedzenie “zadowolony klient poleci Cię jednej osobie, niezadowolony opowie o Tobie dwudziestu” i w tym zawodzie sprawdza się to chyba w 100%?
Zdecydowanie. Kiedyś na facebookowej grupie dla architektów pewna dziewczyna napisała coś, co bardzo zapadło mi w pamięć - jak jest dobrze, to klienci będa ci serduszka wysyłac, wszystko chwalić, ale niech jedna, nawet drobna rzecz pójdzie nie tak, to koniec. Niezależnie od przyczyny na budowie zawsze winny jest projektant, koniec, kropka.
Czy można projektować wnętrza bez ukończonej szkoły?
Pora na temat, który polaryzuje świat architektury wnętrz jak żaden inny: czy można projektować wnętrza bez ukończonej szkoły?
Jestem na to żywym dowodem, ale uważam, że szkołę można pominąć tylko w jednej sytuacji: wtedy, gdy się samemu solidnie przysiądzie i wszystkiego nauczy. Żadnej taryfy ulgowej.
Niektóre z moich znajomych widząc że udało mi się wyrwać z "normalnej" pracy, zaczęły przebąkiwać, że może też spróbują. Zaproponowałam że podzielę się materiałami, wprowadzę je w temat, ale szybko zauważyłam, że mówimy o dwóch zupełnie innych historiach. Dla większości osób projektowanie równa się urządzanie; rzadko kiedy ktoś pamięta o tym, że projekt to jest rozplanowanie oświetlenia, instalacji, funkcjonalność, takie twarde zagadnienia, które są - przynajmniej dla mnie - ważniejsze, niż etap dekorowania.
Od samego początku byłam właśnie na tym skupiona; po wykończeniu naszych mieszkań wiedziałam, że gniazdka muszą być odpowiednich miejscach, listwy zamontowane tak, żeby dało się otworzyć drzwi, to wszystko musi działać. Do projektowania trzeba się naprawdę solidnie przygotować, dlatego nie dziwi mnie to, że jest wiele głosów mówiących, że szkoła jest wymagana. Uważam, że te osoby, które mają szerokie myślenie o zawodzie i wewnętrzny imperatyw żeby się tego wszystkiego nauczyć, poradzą sobie bez uczelni. Jednak dla osób, których pojęcie o projektowaniu rodzi się na podstawie programów o metamorfozach, usystematyzowanie wiedzy to podstawa.
Może warto byłoby w tej sytuacji mocniej podkreślać różnice pomiędzy zawodem projektanta i dekoratora - dla wielu osób są tożsame, choć w praktyce oznaczają dwie zupełnie różne profesje.
Dochodzi do tego jeszcze kwestia poprawności projektów, czyli pracy zgodnie ze sztuką. Tu fajnym przykładem są twórczynie Akademii Dobrego Projektu, które serdecznie pozdrawiam i gratuluję, bo robią super robotę. A od czego się zaczęło? Od baboli, oczywiście:).
Dziewczyny zaczęły nieść kaganek oświaty dlatego, że wyłapały ile błędów jest na profesjonalnych projektach udostępnianych na grupach dla architektów - po szkołach, z doświadczeniem. Okazuje się, że znajomość ergonomii i podstawowych zasad funkcjonalnych wciąż kuleje, ewidentnie nie każdy zagląda do Neuferta, a gros projektantów skupia się na pięknych wizualizacjach, pomijając praktyczność rozwiązań. I mówimy tu o dyplomowanych architektach.
Kolejną kwestią jest dostępność (a właściwie niedostępność) materiałów odnośnie projektowania. Mamy opracowanie Neuferta, są dziewczyny z ADB, ale to wciąż naprawdę mało, jeśli chodzi o metodykę. W jaki sposób Ty uczyłaś się wykonywać projekty i skąd czerpałaś wiedzę?
Na początku nauki analizowałam dokumentacje innych projektantów, traktowałam je jako wzór. Po drodze czytałam wszystko, co tylko wpadło mi w ręce, ponieważ bardzo chciałam znać zasady, te twarde reguły, normy, o których rozmawiałysmy. Wspomniałaś o Neufercie - to była moja lektura do snu ;)
Kupowałam i studiowałam wszystko, co było związane z projektowaniem. Zrobiłam też własną mini księgę, w której zebrałam najważniejsze dla mnie rzeczy i opisywałam testy: mierzyłam np. różne skosy, przygotowywałam symulacje, co i jak się pod nimi zmieści. Miałam bardzo silną potrzebę przetestowania wszystkiego na własnej skórze, czułam, że tylko tak naprawdę mogę się nauczyć poprawnie projektować.
Rzeczywistość pracy projektanta nie zawsze jest kolorowa.
Wygląda na to, że umiejętność oszacowania możliwości danej przestrzeni - tak jak rysowanie, jest talentem i po prostu trzeba to mieć. Tu rodzą się kolejne pytania: czy możliwe jest przekucie talentu na biznes i zachowanie przyjemności tworzenia? Czy można pogodzić własne oczekiwania z twardą, budowlaną rzeczywistością? Jak organizować pracę, by uniknąć dram i nieprzespanych nocy?
O tym porozmawiamy w drugiej części wywiadu, który pojawi się na blogu już za moment, a teraz zamieniamy się w słuch: jak wyglądały Wasze początki w świecie architektury wnętrz?