Nie będziemy tego ukrywać; podczas wywiadu z projektantką Martyną Szulist kilka razy przerywałyśmy rozmowę, aby się porządnie wyśmiać. Martynę spotkacie zarówno na placu budowy w ramach działalności pracowni Bueno, jak i podczas szkoleń, które prowadzi z pasją od lat. Jej doświadczenia spokojnie mogłyby posłużyć za scenariusz do serialu, w którym w równych proporcjach spotykają się komedia, drama i thriller, a ona sama spokojnie mogłaby w nim zagrać wszystkie role.
Jako że od samego początku nasz blog miał być skarbnicą praktycznej wiedzy, dzięki której osoby początkujące w zawodzie będą miały nieco łatwiejszy start, oświadczamy: Drogie dzieci, czytajcie z uwagą i nie róbcie tego same w domu!
Jak zaczęła się Twoja przygoda z architekturą wnętrz i sztuką?
Martyna Szulist: Architektura zawsze była w jakiś sposób obecna w moim domu. Rodzice są po budownictwie, więc na półkach znajdowały się książki o architekturze i o historii sztuki. Od dziecka naturalnie z tym obcowałam, bo zawsze mnie ciągnęło do piękna. Nie wiem co prawda, na ile był to wpływ dostępu do lektur, a na ile mojej wewnętrznej ciekawości i tego, że sama z siebie bardzo interesowałam się sztuką, ale wiedziałam, że chcę iść w kierunku artystycznym.
Podczas rozmów często przewija się u nas kwestia czynnika, który decyduje o wyborze właśnie tej drogi. Wychowanie, geny, a może samorodny talent? Co Twoim zdaniem ma największy wpływ?
Jeśli chodzi o moich rodziców to owszem, mieliśmy w domu te wszystkie albumy, ale oni zdecydowanie są bardziej techniczni i daleko im do tego, żeby się zachwycać pięknem detali. W naszej rodzinie jestem więc raczej rodzynkiem:) ale podtrzymuję zdanie, że otoczenie mimo wszystko ma spory wpływ na nasze wybory.
Zawsze ciągnęło mnie do sztuki, mimo że moi rodzice nie mieli z nią wiele wspólnego
Pamiętam historię eksperymentu, podczas którego rozdzielono bliźnięta jednojajowe i wychowywano je w innych środowiskach. Mimo tego samego zestawu genów, prowadziły zupełnie inne życie. Dlatego myślę że dom, otoczenie, dostępność do pewnych rzeczy ma duże znaczenie, szczególnie na początku. Później musi już zadziałać jakaś wewnętrzna potrzeba - moi rodzice mocno stąpają po ziemi, a mnie jednak zawsze ciągnęło do sztuki. I czułam że to jest już bardzo własne, tylko moje.
Jak rodzice zareagowali, gdy oświadczyłaś im że wybrałaś dla siebie taką drogę?
To był dość ciężki temat… bardzo chciałam iść do liceum plastycznego, ale najbliższe było 100 km od naszej miejscowości i rodzice absolutnie się na to nie zgodzili. Powiedzieli, że mój talent nie jest na tyle wielki, żeby tak daleko jeździć.
Auć…to musiało boleć.
Tak, ale muszę im oddać, że gdy skończyłam ten nieszczęsny ogólniak i wciąż marzyłam o sztuce, to dzielnie wozili mnie na wszystkie egzaminy, kupowali materiały plastyczne. Widzieli że codziennie maluję, coś tworzę i nigdy więcej nie miałam poczucia, że coś mi blokują. Ewidentnie pogodzili się z tym, że lubię robić wszystko pod prąd.
Jak w takim razie wyglądała Twoja edukacja?
To była kręta droga. W liceum marzyłam o scenografii, ale nie dostałam się na ASP. Poszłam więc na rok na uniwersytet Adama Mickiewicza do Poznania, gdzie studiowałam wiedzę o teatrze, czyli pokrewny temat. Świetny rok, uniwersytet był cudowny i (mając na koncie łącznie trzy uczelnie) uważam, że to był najwyższy poziom i najlepsza uczelnia, do jakiej chodziłam.
Lubię robić wszystko pod prąd.
Czegoś mi jednak tam brakowało - teatrologia jest odtwórcza a mnie ciągnęło do kreatywnych działań, więc po raz drugi spróbowałam swoich sił na ASP. Znów się nie dostałam i tak trafiłam na wnętrza na Politechnice w Koszalinie, żeby móc pracować z przestrzenią. Byliśmy pierwszym rocznikiem nowo otwartego kierunku i robiliśmy trochę za króliki doświadczalne, ale dzięki temu doświadczeniu, dostałam się na wymarzoną scenografię na studia drugiego stopnia.
Czyli wnętrza w Twoim wypadku były wypadkową, a nie celem?
Tak wyszło. Na Politechnice zrozumiałam też, że we wnętrzach jest dużo więcej pracy, niż w teatrze czy filmie. Studia na ASP zrobiłam więc totalnie dla siebie. To była kwestia ambicjonalna i zaspokojenie swoich marzeń.
Wszystkiego uczyłam się na własnej skórze
Jak oceniasz studia na architekturze wnętrz?
Były bardzo fajne towarzysko. Poznałam tam mojego przyszłego męża i zaprzyjaźniłam się z obecną wspólniczką, z którą tworzymy Pracownię Bueno. Absolutnie nie żałuję tych studiów, ale…
…wszystkiego musiałaś nauczyć się w praktyce?
Tak, wszystkiego uczyłam się na własnej skórze.
Niesamowite, że to kolejna rozmowa w naszym cyklu i każdy, niezależnie od tego jaką uczelnię czy kurs skończył, powtarza że po studiach i tak trzeba uczyć się wszystkiego od nowa, jakby się człowiek urodził dzień wcześniej.
Po studiach przez rok szukałam pracy i byłam na dwóch bezpłatnych stażach. To zdecydowanie nie było tzw. parzenie kawy… Wyglądało to tak, że mnie i jeszcze kilka innych osób pierwszego dnia posadzono do Autocada (którego tak średnio znałam, ale w tydzień nauczyłam się wszystkich komend) i od razu dano nam do robienia rysunki, ponieważ zbliżał się termin oddania projektu. Ślęczało się po 14 godzin przed komputerem, totalnie za darmo, robiąc rzeczy o których nie miało się zielonego pojęcia. A to nie były żadne ćwiczenia, tylko projekty które od razu szły do klienta…
Staż po polsku, czyli bezpłatna siła robocza
To było straszne. Jak dzisiaj o tym myślę, to nie byłabym w stanie tak pracować - przyjąć kogoś bez doświadczenia i z miejsca oddelegować do projektu. Ale taka była filozofia tego biura. Pamiętam, że gdy pierwszy raz dali mi jakiś projekt, byłam tak zestresowana, że nie wiedziałam, na co patrzę – te kolorowe linie kompletnie nic mi nie mówiły…
Później był drugi staż, na którym co prawda robiłam już jakieś koncepcyjne rzeczy, ale usłyszałam za to że jestem beznadziejna, ponieważ się nie odzywam. Podeszłam do tego ambicjonalnie i kiedy z litości zaproponowali, że mogę jeszcze miesiąc zostać i się wykazać (za darmo oczywiście) to na początku się zgodziłam. Później stwierdziłam, że nie będę pracować bez wynagrodzenia, jeszcze z własnym laptopem i oprogramowaniem…
Czy to był koniec staży z piekła rodem?
Tak. Stwierdziłam, że nie dam rady dłużej tak funkcjonować, więc otworzyłam działalność jeszcze w Poznaniu. Podjęłam współpracę z firmą, która robiła stoiska wystawiennicze, miasto w końcu słynie z targów. I to był bardzo fajny start. W tej firmie pozwalali mi się wykazać podczas projektowania, miałam wreszcie decyzyjność, podbudowali mnie, że jednak coś umiem.
Czas na oddech, czyli praca na swoim
Bardzo to lubiłam i podejrzewam, że gdybym nie zmieniła miejsca zamieszkania, to stoiskami zajmowałabym się po dziś dzień. Później przeprowadziłam się do Trójmiasta, więc siłą rzeczy współpraca musiała umrzeć. W Gdańsku jestem już 10 lat i bardzo sobie chwalę życie tutaj.
Jak organizowałaś sobie pracę na początku własnej działalności?
Praktycznie wszystkiego uczyłam się od początku. To były zupełnie inne czasy, nie było takiego dostępu do wiedzy o projektowaniu, jak teraz. Próbowałam szukać informacji w internecie, ale było ich naprawdę niewiele. Dziś architekci wnętrz udostępniają przykładowe dokumentacje, wzory umów, jest mnóstwo blogów (sama prowadzę jeden z nich!), kursów, porad praktycznych.
Przy pierwszym projekcie łazienki mama sprawdzała mi rysunki.
Wtedy godzinami przekopywałam fora, żeby znaleźć jakiekolwiek wskazówki co umieścić w umowie, a później wypytywałam rodziców, co powinno być w dokumentacji technicznej. Przy pierwszym projekcie łazienki mama sprawdzała mi wszystkie rysunki ;)
Znów okazuje się, że nauka tworzenia wizualizacji i znajomość ergonomii to tylko wycinek naszego zawodu; bez umiejętności organizacji pracy, harmonogramów, zasad współpracy z klientami czy wykonawcami człowiek zostaje z przysłowiową ręką w…
Kiedy patrzę dziś na swoje pierwsze projekty, nie wiem, jakim cudem to przeszło i gdzie ja wtedy miałam głowę.
Przejdźmy do tematu, który zawsze interesuje początkujących projektantów: jak wyglądał Twój pierwszy, indywidualny projekt?
Projekt to bardzo dużo powiedziane... Tak jak mówiłyśmy, na początku nie miałam pełnej świadomości, co powinno wchodzić w skład projektu, więc to były kiepskiej jakości wizualizacje mieszkania. Pamiętam, że znalazłam tego klienta na Gumtree, a zanim zaczęliśmy cokolwiek omawiać, on zapytał o wycenę. Nie za bardzo miałam to z kim skonsultować, więc popytałam w rodzinie, a mój brat powiedział: 'Mieszkanie 100 metrów, to minimum trzy tysiące!'
100 metrów za 500 zł? Biorę!
Wracam więc do klienta, mówię mu, że trzy tysiące, na co on: 'Ile?! No ja myślałem, że z pięćset złotych.' I co ja zrobiłam? Oczywiście odpowiedziałam mu, że ja też myślałam, że pięćset, tylko brat mi tak podpowiedział, więc niech będzie te pięćset... Ja wiem, jak to brzmi, ale szczerze mówiąc, to, co zrobiłam, nie było warte więcej. Wizualizacje słabej jakości, zero funkcji, ergonomii... no straszne, ale przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia, że kogoś naciągnęłam.
W trakcie naszych wywiadów projektanci spowiadają się ze swoich najgorszych doświadczeń zawodowych. Jest coś, co mogłabyś przytoczyć w kąciku grozy?
Było trochę sytuacji, które śniły mi się po nocach. Jestem mocno wrażliwa i naprawdę momentami było mi ciężko, zwłaszcza gdy klient był z czegoś niezadowolony. Najbardziej zapamiętałam chyba projekt sprzed kilku lat, w którym wszystko robiłam pod klucz. Źle to wyceniłam, nie wiedziałam, czym to się wiąże, i pracowałam z wykonawcami klientki, a nie moimi. Inwestorzy we wszystkim doszukiwali się usterek, nawet w takich miejscach, na które ja bym nigdy nie wpadła.
Projekty pod klucz, czyli jak się skutecznie psychicznie wykończyć
Strasznie wydłużało to cały proces realizacji i obciążało mnie psychicznie. Klienci narzekali na wszystkich i na wszystko: że monter z Ikei zły, że coś źle położone, ale największą wpadkę zaliczył ich wykonawca, który montował kabinę prysznicową. Poprawiał to kilka razy, wciąż przeciekała, więc inwestorka w końcu musiała zamówić montera dedykowanego przez producenta. Czas mijał, pretensje rosły, a w międzyczasie jeszcze przyjechała jej kuzynka i razem zaczęły znajdować jakieś rzeczy do poprawek...
Jakby tam było mało złego, był facet mojej koleżanki, który podawał się za elektryka, chciał nam pomóc i zamontować kinkiet. Niestety zrobił to tak beznadziejnie, że była kolejna afera. To wszystko trwało miesiącami, a ja wciąż tam jeździłam. W pewnym momencie już za darmo, bo ten projekt dawno przestał mi się opłacać, a to były naprawdę śmieszne pieniądze: łącznie trzy i pół tysiąca z nadzorem za całe mieszkanie.
Klasyka gatunku: klient, który targuje się po zakończeniu projektu
Na koniec, gdy poprosiłam o rozliczenie, klientka napisała mi elaborat, że muszę ją teraz przekonać, żeby mi tę pozostałą kwotę wypłaciła... Stwierdziłam, że mam swój honor, nie będę się prosić o te pieniądze, i zakończyłam współpracę. Doszłam do wniosku, że więcej nie biorę projektów pod klucz. To wszystko bardzo się na mnie odbiło.
Czerwone flagi - czy są jakieś zachowania, które sprawiają, że nie podejmujesz współpracy lub ją zrywasz?
Nigdy nie zerwałam umowy, ale była jedna sytuacja, gdy z moją wspólniczką poszłyśmy na spotkanie typu „casting”. To była wyjątkowa sytuacja, ponieważ zwykle umawiamy się online na półgodzinne wideokonferencje zapoznawcze, ale akurat w tamtej sytuacji stwierdziłyśmy – z jakiegoś powodu – że wybierzemy się na żywo. I całe szczęście, ponieważ pan inwestor okazał się absolutnym szowinistą.
Nigdy nie zerwałam umowy, ale…
Mam alergię na takich ludzi, nie znoszę współpracować z kimś, kto oczekuje ode mnie, że będę udowadniać, że coś potrafię tylko dlatego, że jestem kobietą. Znam swoją wartość, a on ewidentnie podważał każde nasze zdanie, próbował zrobić z nas kretynki i bardzo starał się udowodnić żonie, że jej pomysł z zatrudnieniem projektanta jest głupi. Całe szczęście oni się nie zdecydowali, choć i tak pewnie byśmy się tego zlecenia nie podjęły.
W tym miejscu warto porozmawiać o wykonawcach. Jak układają Ci się współprace przy realizacjach?
Teraz jest już całkiem dobrze, ale na początku trafiali mi się zawodnicy z niezbyt mądrymi tekstami. Chyba z hydraulikami było najgorzej – miałam wręcz wrażenie, że hydraulik to inny stan umysłu. Prawda jest taka, że nie lubię wchodzić na budowę, gdzie jest nowy wykonawca. Nie dość, że spoczywa na mnie odpowiedzialność za realizację, to jeszcze stresuję się tym, jakie on będzie miał do mnie podejście.
Hydraulik to inny stan umysłu
Strasznie to przykre, że mężczyzna po prostu wchodzi, a my musimy się zastanawiać, co nas spotka na tej budowie… Mam jednak sprawdzonych wykonawców, których traktuję jako partnerów, bardzo doceniam ich podejście i pracę.
Zaufany zespół to gwarancja dobrego efektu…ale do projektu, z którego wszyscy są zadowoleni, czasem potrzebne jest coś jeszcze:) O tych właśnie czynnikach porozmawiamy z Martyną w drugiej części wywiadu, na który już teraz serdecznie zapraszamy.
Widzimy się w kolejnym odcinku.